Reine Wisell był kierowcą, który nigdy nie zaznał wielkiej chwały, a mimo to zapisał się w historii jako człowiek subtelny, techniczny i z klasą, która wyróżniała go w tłumie. Pochodził ze Szwecji i był jednym z tych zawodników, którzy znaleźli się w Formule Jeden w cieniu dominujących postaci, takich jak Jochen Rindt czy Emerson Fittipaldi. Mimo tego pozostawił po sobie ślad elegancji i profesjonalizmu, który wspominany jest do dziś przez znawców motorsportu.
Wisell trafił do Formuły Jeden na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, kiedy to został kierowcą zespołu Lotus po tragicznej śmierci Rindta. Zadebiutował w Grand Prix Stanów Zjednoczonych w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku i od razu zdobył miejsce na podium, co było zapowiedzią wielkich możliwości. Wydawało się, że to początek błyskotliwej kariery, jednak życie pokazało, że sukcesy nie zawsze są sprawiedliwie rozdawane.
Wisell był kierowcą bardzo precyzyjnym. Nie charakteryzował się agresją za kierownicą, raczej stawiał na czystość jazdy i techniczną doskonałość. Świetnie współpracował z inżynierami, był lubiany przez zespoły, ale w erze bezwzględnych liderów nie zdołał przebić się na szczyt. Kolejne sezony spędził w zespołach BRM i March, gdzie jego talent często ginął w cieniu problemów technicznych i braku konkurencyjnego sprzętu.
Choć jego kariera w Formule Jeden trwała zaledwie kilka lat, a łączny dorobek punktowy był skromny, to jego wkład w rozwój samochodów i atmosferę zespołową był nie do przecenienia. Po odejściu z wyścigów przeniósł się do świata biznesu i sporadycznie pojawiał się na wydarzeniach historycznych, związanych z dawnymi gwiazdami torów.
Wisell zmarł w dwa tysiące dwanaście roku, pozostawiając po sobie wspomnienie człowieka, który być może nie zdobył mistrzostwa, ale który swoją postawą udowodnił, że w Formule Jeden jest też miejsce na klasę, spokój i profesjonalizm bez fajerwerków. Jego historia to przypomnienie, że nie każdy bohater musi być na pierwszej stronie gazet, by być godnym zapamiętania.