Jeszcze nie tak dawno temu europejski przemysł motoryzacyjny był jednym z najmocniejszych punktów wspólnoty, symbolem technologicznej przewagi, eksportowej potęgi i ekonomicznego fundamentu. Mercedes, Peugeot, Volkswagen, Fiat – to nie były tylko marki samochodów. To były filary gospodarek, źródła innowacji, dumy narodowej i milionów miejsc pracy. Dziś zaś jesteśmy świadkami czegoś, co jeszcze dekadę temu wydawałoby się absurdalne – chińskie marki, o których przeciętny Europejczyk nigdy wcześniej nie słyszał, wyprzedzają legendarnych producentów. Zdetronizowany został Ford, niemal pokonany Mercedes, a europejski rynek krwawi. I nie, nie jest to skutek genialnego planu chińskich strategów. To przede wszystkim efekt decyzji polityków Unii Europejskiej – niekompetentnych, zapatrzonych w ekrany prezentacji o „zielonej przyszłości”, odklejonych od realiów rynkowych, przemysłowych i społecznych.
W imię ideologii i fanatycznej miłości do zielonego ładu, polityczne elity Brukseli postanowiły eksperymentować na żywym organizmie – jednym z najważniejszych sektorów gospodarczych kontynentu. To nie są już tylko eksperymenty, to są wręcz igrzyska śmierci. Bez analizy skutków, bez zabezpieczeń, bez świadomości, że obcinając konar, na którym siedzą, ryzykują nie tylko swoją pozycję, ale i dobrobyt całej Europy. Zakazy sprzedaży aut spalinowych, limity emisji oderwane od rzeczywistości, promowanie rozwiązań, które nie mają jeszcze infrastrukturalnego ani finansowego sensu – to wszystko doprowadziło do sytuacji, w której chiński BYD sprzedaje w Europie siedemdziesiąt tysięcy aut w pół roku i rośnie o ponad trzysta procent, podczas gdy Stellantis notuje historyczne minimum sprzedaży, a Tesla ląduje poza podium.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że to wszystko odbywa się z jakimś chorym poczuciem wyższości – jakby ci, którzy podejmują decyzje, uznali, że przemysł motoryzacyjny to relikt przeszłości, który trzeba jak najszybciej uśmiercić, bo przeszkadza w budowaniu nowego świata. Świata, w którym każdy obywatel Europy będzie jeździł elektrykiem za pięćdziesiąt tysięcy euro, ładował go czystą energią z paneli słonecznych na dachu mieszkania i nigdy nie przekroczy granicy zasięgu. Szkoda tylko, że ten świat istnieje tylko w powerpoincie.
Tymczasem rzeczywistość wygląda inaczej. Europejski rynek motoryzacyjny w czerwcu zanotował spadek o ponad cztery procent. W całym półroczu – prawie bez zmian, ale już bez złudzeń. Niemcy – minus czternaście procent, Belgia – minus szesnaście, Włochy – minus siedemnaście, Rumunia – katastrofalny spadek o połowę. Od 2019 roku Europa straciła dwa i pół miliona aut rocznie. Czy naprawdę ktoś jeszcze wierzy, że to tylko skutek pandemii albo wojny w Ukrainie? Nie. To efekt tego, że Europa przestała być przyjaznym miejscem do produkcji i sprzedaży samochodów. Że przestała słuchać tych, którzy ten rynek tworzyli przez dziesięciolecia. Że rządzą nią dziś ludzie, którzy nie mają pojęcia o realiach produkcji, kosztach, łańcuchach dostaw, technologii, a kierują się jedynie presją ideologiczną i głosami z lewej strony sceny politycznej.
Owszem, auta elektryczne sprzedają się coraz lepiej – to nie jest teza do obalenia. Ponad milion dwieście tysięcy zarejestrowanych egzemplarzy w półroczu to liczba godna uwagi. Ale za jaką cenę? Dla kogo? W jakich krajach? Gdy Dania notuje wzrost o dziewiętnaście punktów procentowych, to w Polsce, Słowacji, Rumunii czy Włoszech sprzedaż aut elektrycznych wciąż raczkuje. Dlaczego? Bo elektryk to produkt luksusowy, obciążony dopłatami, dotowany sztucznie i niedostosowany do warunków życia przeciętnego Europejczyka spoza wielkomiejskiej bańki.
To właśnie tę lukę wykorzystują Chińczycy – błyskawicznie, sprytnie i bez kompleksów. Wchodzą na rynek z gotowym produktem, atrakcyjną ceną, nowoczesnym designem i dopracowaną technologią. To nie są już kopie Toyoty z przełomu wieków. To auta, które potrafią konkurować, bo nikt ich nie ogranicza szalonymi normami emisji czy absurdalnymi kosztami homologacji. Bo nikt nie narzuca im przymusowego chaosu transformacji.
Jeśli ktoś jeszcze miał złudzenia, że Europa wciąż jest bastionem motoryzacji, to musi spojrzeć prawdzie w oczy. Udział marek chińskich w europejskim rynku wzrósł z dwóch i pół procent do ponad pięciu. Przebiły Forda. Przegoniły Mercedesa. Co dalej? Czy BMW będzie kolejne? Czy Audi spadnie poniżej marek, o których nie słyszeliśmy jeszcze w zeszłym roku?
Europa postanowiła zniszczyć swoją motoryzację własnymi rękami. Zamiast ewolucji – rewolucja. Zamiast rozsądnej transformacji – ideologiczna czystka. Zamiast wspierania przemysłu – podatki, regulacje, zakazy i rojenia o „klimatycznej neutralności” bez zrozumienia konsekwencji. Kiedyś byliśmy liderem. Dziś jesteśmy skansenem zbyt drogim, zbyt powolnym i zbyt pogubionym, by konkurować z Azją.
To nie chińskie firmy są największym zagrożeniem dla europejskiej motoryzacji. Największym zagrożeniem są ci, którzy powinni jej bronić, ale zamiast tego bezmyślnie ją osłabiają. Dopóki ktoś tego nie powstrzyma, będziemy tylko obserwować dalszy upadek. I być może pewnego dnia zrozumiemy, że zielony fanatyzm może być znacznie bardziej niszczący niż spaliny.