Koło dojazdowe – dla jednych zbawienie w awaryjnej sytuacji, dla innych niepraktyczny i przestarzały element, który tylko zajmuje miejsce w bagażniku. Przez wiele lat stanowiło standardowe wyposażenie samochodów, dziś jednak coraz częściej zastępowane jest zestawami naprawczymi, a nawet… niczym. Czy w dobie nowoczesnych technologii, run-flatów i mobilnych usług pomocy drogowej koło dojazdowe wciąż ma sens? A może to już tylko relikt przeszłości?
Zacznijmy od podstaw. Koło dojazdowe to tymczasowe, mniejsze i lżejsze koło zapasowe, którego zadaniem jest umożliwienie bezpiecznego dojazdu do najbliższego serwisu po przebiciu opony. Zazwyczaj ma ono węższą felgę, mniejszą średnicę, a także ograniczenia prędkości i dystansu – najczęściej do 80 km/h i 100 kilometrów jazdy. Nie nadaje się do normalnego użytkowania, nie gwarantuje takich samych właściwości trakcyjnych jak pełnowymiarowe koło, ale… działa. Pozwala wrócić do domu lub do wulkanizatora bez konieczności wzywania lawety.
Dla wielu kierowców to właśnie koło dojazdowe stanowi najbezpieczniejszą alternatywę w przypadku awarii ogumienia. W przeciwieństwie do zestawu naprawczego nie wymaga użycia chemii, nie jest zależne od rodzaju uszkodzenia (które nie zawsze daje się załatać pianką), a jego użycie nie wyklucza późniejszej naprawy właściwego koła. W dodatku w samochodach starszego typu często nie było innego wyboru – pełnowymiarowe zapasówki były ciężkie, zajmowały dużo miejsca i wpływały na masę całkowitą pojazdu.
Z drugiej strony, koło dojazdowe nie jest pozbawione wad. Przede wszystkim – zajmuje miejsce. Nawet jeśli jest mniejsze od standardowego koła, nadal trzeba je gdzieś trzymać. W autach miejskich często oznacza to kompromis w przestrzeni bagażowej lub brak dodatkowych schowków. Poza tym – jego montaż w trasie to nie lada wyzwanie. Nie każdy kierowca ma siłę i umiejętności, by odkręcać koło w awaryjnych warunkach, na poboczu drogi, w deszczu, na pobrudzonym asfalcie. Coraz więcej osób woli po prostu zadzwonić po pomoc drogową.
Nie bez znaczenia jest również fakt, że koła dojazdowe bywają zapominane. Leżą latami w bagażniku, nienapompowane, często przeterminowane, z oponą, która traci swoje właściwości przez starzenie się gumy. W momencie awarii okazuje się, że ciśnienie w kole jest zbyt niskie albo sama opona popękana i nie nadaje się do użycia. W nowoczesnych samochodach często brakuje nawet miejsca na przechowywanie takiego koła, a producenci rezygnują z jego montażu na rzecz oszczędności masy i kosztów.
Obecnie coraz więcej aut wyjeżdża z fabryki wyposażonych jedynie w zestaw naprawczy – małą butelkę z uszczelniaczem i kompresorem. Rozwiązanie to ma sens w przypadku niewielkich przebić bieżnika, ale w przypadku rozdarcia boków opony, uszkodzenia felgi czy większego uszkodzenia – okazuje się bezużyteczne. Alternatywą są opony typu run-flat, które pozwalają kontynuować jazdę nawet po całkowitej utracie ciśnienia. Są jednak droższe, mniej komfortowe i trudniejsze w naprawie.
Na rynku nadal istnieją zwolennicy każdego z tych rozwiązań. Dla osób często podróżujących poza miastem, w mniej uczęszczane rejony, koło dojazdowe może okazać się wybawieniem. Kierowcy jeżdżący głównie po mieście, w zasięgu pomocy drogowej i z dostępem do nowoczesnych usług serwisowych, mogą spokojnie z niego zrezygnować. Pojawia się też nowa tendencja – samochody hybrydowe i elektryczne często nie mają miejsca na zapasowe koło ze względu na obecność akumulatorów. W ich przypadku jedyną opcją są uszczelniacze, a czasem… laweta.
Podsumowując – koło dojazdowe to nie relikt przeszłości, ale narzędzie, które wymaga świadomego podejścia. Jego obecność w aucie daje realne bezpieczeństwo, ale tylko wtedy, gdy jest sprawne, dopompowane i kierowca potrafi z niego skorzystać. W przeciwnym razie – to tylko dodatkowy balast. Decyzja, czy warto je mieć, powinna zależeć od stylu jazdy, rodzaju auta i własnych umiejętności. Jedno jest pewne – lepiej wiedzieć, co masz w bagażniku, niż przekonać się o tym dopiero w środku nocy na pustej drodze.