Pontiac GTO z silnikiem LS2, produkowany w latach 2005–2006, to ostatni krzyk klasycznej, amerykańskiej szkoły muscle carów – zamknięty w nadwoziu, które na pierwszy rzut oka nie zdradzało swojego brutalnego potencjału. Ten samochód był niczym wilk w owczej skórze: z pozoru spokojne, zaokrąglone coupe, przypominające europejskie GT, a w rzeczywistości napędzany jednym z najlepszych silników V8, jakie stworzył General Motors.
To nie była kontynuacja legendarnego GTO z lat 60. w sensie stylistycznym – Pontiac zdecydował się na inne podejście. Pod względem technicznym i koncepcyjnym był to import z Australii, oparty na modelu Holden Monaro. Ale w środku płynęła czysta amerykańska krew – i to w postaci potężnego silnika LS2 o pojemności 6.0 litrów, zapożyczonego wprost z Chevroleta Corvette C6.
Silnik ten rozwijał 400 koni mechanicznych i 542 Nm momentu obrotowego, co czyniło GTO jednym z najmocniejszych samochodów w swojej klasie. Klasyczny układ napędowy – V8 z przodu, napęd na tył, manualna sześciobiegowa skrzynia Tremec (lub opcjonalny automat) – dawał dokładnie to, czego oczekiwali miłośnicy prawdziwej, analogowej jazdy. Przyspieszenie do setki zajmowało niespełna 5 sekund, a elastyczność i brzmienie jednostki LS2 były absolutnie uzależniające.
Mimo swoich osiągów, GTO pozostawał bardzo cywilizowany na co dzień – dzięki komfortowemu zawieszeniu, które nie próbowało udawać torowego setupu, a zamiast tego oferowało płynną jazdę i wysoką stabilność przy dużych prędkościach. To było GT w klasycznym stylu – szybkie, mocne i zdolne do pokonywania długich tras z przyjemnością, choć z gotowością do złożenia w oponie każdego, kto próbowałby się ścigać spod świateł.
Z zewnątrz Pontiac GTO LS2 nie rzucał się specjalnie w oczy. Sylwetka była stonowana, wręcz anonimowa – delikatnie przerysowane nadkola, niewielki spoiler, podwójny wydech i grill z logo GTO. Nie było tu przesady znanej z muscle carów – i właśnie dlatego wielu go niedoceniło. Ale dla wtajemniczonych był to idealny sleeper, który na parkingu supermarketu wyglądał jak auto trzydziestoparolatka wracającego z pracy – a na autostradzie potrafił bez wysiłku zgubić Mustanga GT czy Dodge’a Chargera.
Wnętrze było proste, ale solidnie wykonane – typowo australijsko-amerykańskie. Miękkie fotele z czerwonymi lub czarnymi przeszyciami, sportowe zegary z cyfrowym wskaźnikiem przełożeń, dobre audio i manualna dźwignia zmiany biegów w zasięgu ręki – wszystko podporządkowane kierowcy. GTO nie udawało luksusowego coupe, ale oferowało wystarczająco komfortu, by nie męczyć podczas codziennej jazdy.
Dziś Pontiac GTO z LS2 to ceniony youngtimer z ogromnym potencjałem kolekcjonerskim. Po zamknięciu marki Pontiac w 2010 roku, model ten stał się jednym z ostatnich reprezentantów „starej szkoły” muscle carów – tych, które nie miały elektronicznych trybów jazdy, aktywnych zawieszeń czy wyświetlaczy HUD, ale czystą mechanikę, wielki silnik i kierownicę, która naprawdę łączyła kierowcę z autem.
Dla wielu to ostatni prawdziwy GTO, który zasługuje na to legendarne oznaczenie – nie za wygląd, ale za serce i duszę. Bo nie ma znaczenia, że pochodził z Australii. Ważne, że kiedy wciskałeś gaz w podłogę, dźwięk LS2 mówił jednoznacznie: to jest Pontiac. To jest GTO. I to jest jazda na serio.