Richie Ginther nie był kierowcą, który rozbłysnął jak meteor. Nie wygrywał seryjnie, nie był królem pierwszych stron gazet, ale jego obecność w Formule Jeden była kluczowa dla sukcesów innych i dla rozwoju techniki w czasach wielkich przemian. Zawsze na granicy między kierowcą a inżynierem, Ginther był mistrzem adaptacji, człowiekiem, który potrafił sprawić, że nawet najbardziej kapryśny bolid zaczynał pracować jak szwajcarski zegarek.
Urodzony w Kalifornii, wychowany w cieniu amerykańskiej kultury motoryzacyjnej, rozpoczął karierę jako mechanik i tester. To właśnie bliskość techniki sprawiła, że zyskał zaufanie największych zespołów – Ferrari, BRM i Honda. W Formule Jeden zadebiutował pod koniec lat pięćdziesiątych jako kierowca wspierający Phila Hilla. Przez lata był jego najbliższym partnerem na torze i poza nim, a ich współpraca była jednym z najbardziej zgranych duetów epoki.
Ginther miał wyjątkowy dar – potrafił rozpoznać charakterystykę bolidu niemal natychmiast i dostarczyć inżynierom precyzyjnych informacji zwrotnych. Jego rola w rozwoju zawieszenia, aerodynamiki i układów hamulcowych była nie do przecenienia. Nie był tylko zawodnikiem – był częścią zespołu rozwojowego, a jego sugestie wielokrotnie decydowały o sukcesie technicznym.
W roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym piątym dokonał czegoś, co przeszło do historii – zdobył pierwsze w historii zwycięstwo dla zespołu Honda w Formule Jeden. Triumf w Grand Prix Meksyku był nie tylko jego pierwszym i jedynym zwycięstwem, ale również początkiem wielkiej historii japońskiego producenta w wyścigach. Ginther był idealnym kierowcą na ten moment – doświadczony, spokojny, skoncentrowany, wiedzący dokładnie, co robi.
Po zakończeniu kariery nie szukał rozgłosu. Wycofał się z wyścigowego życia, prowadził własne warsztaty, a później osiedlił się w spokojnej okolicy. Jego wpływ jednak nie zniknął – wielu inżynierów i kierowców wspomina go jako człowieka, który miał wyjątkowe wyczucie maszyny i ogromne serce do pracy zespołowej.
Richie Ginther był przykładem kierowcy-technika, którego wkład w sukcesy zespołów był często większy niż pokazują to statystyki. Cichy bohater lat sześćdziesiątych, bez którego wiele historii nie potoczyłoby się tak, jak je dziś znamy. Jego imię to synonim profesjonalizmu i skromności w świecie, który zwykle nagradzał hałas i brawurę.