Koniec złudzeń? Hybrydy plug-in przestają być złotym środkiem

Przez długie lata były traktowane jak święty Graal przejściowej motoryzacji. Samochody z napędem hybrydowym plug-in, z możliwością ładowania z gniazdka, miały w sobie wszystko, czego oczekiwała Unia Europejska i jej ambitna polityka klimatyczna. Z jednej strony – możliwość bezemisyjnej jazdy w mieście, z drugiej – brak stresu związanego z zasięgiem podczas dłuższych tras. Do tego dochodziły wsparcie finansowe, ulgi podatkowe, przywileje parkingowe i dostęp do stref czystego transportu. Wyglądało to jak układ idealny. Ale wszystko, co zbyt piękne, w końcu zaczyna być podejrzane. I właśnie teraz hybrydy plug-in wchodzą w najtrudniejszy moment swojej egzystencji – czas rozliczeń z obietnic, które nigdy nie zostały spełnione.

Bruksela nie owija już w bawełnę. Pojawiła się propozycja zmian w przepisach, które mogą wywrócić ten segment do góry nogami. Od 2027 roku, a może nawet wcześniej, auta z wtyczką nie będą już automatycznie klasyfikowane jako niskoemisyjne. Kryterium stanie się nie to, co auto „może” teoretycznie zrobić, ale to, co faktycznie „robi” na drodze. Jeśli więc właściciel hybrydy plug-in nie ładuje jej regularnie, tylko traktuje ją jak zwykłego benzyniaka, to nie ma mowy o ulgach, dopłatach czy zielonych strefach. Mówiąc wprost – skończył się czas domniemanego ekologizmu, w którym wystarczyło kupić odpowiedni samochód, by uchodzić za świadomego klimatycznie obywatela.

I bardzo dobrze. Bo trudno mówić o ekologii, jeśli użytkownik takiego auta tankuje je co tydzień, a ładowarka kurzy się w garażu. Z danych wynika, że wiele pojazdów PHEV porusza się niemal wyłącznie w trybie spalinowym. Wystarczy spojrzeć na floty samochodowe, gdzie pracownicy korzystają z hybryd, ale nie mają gdzie ich ładować, a mimo to firma korzysta z przywilejów podatkowych. Rachunek jest prosty – polityka wspierająca hybrydy plug-in stała się podatna na nadużycia. I teraz Bruksela chce ten kurek przykręcić.

Proponowane zmiany to coś więcej niż kolejna aktualizacja norm. To realna rewolucja. Wprowadzenie obowiązku monitorowania sposobu użytkowania pojazdu, czyli śledzenie, ile kilometrów pokonano na prądzie, a ile na benzynie, wywołuje z jednej strony entuzjazm ekologów, a z drugiej – ciarki na plecach producentów i użytkowników. Pomysł budzi kontrowersje, bo pojawiają się pytania o prywatność, o wolność wyboru, o zaufanie do danych. Ale czy można mówić o wolności, jeśli ktoś korzysta z publicznych pieniędzy, a nie spełnia warunków, dla których te pieniądze miały być przyznane?

Nie brakuje głosów, że to koniec złotego wieku hybryd plug-in. Producenci zaczynają się martwić, szczególnie ci, którzy oparli swoją ofertę flotową właśnie na PHEV-ach. W końcu jeśli zniknie atrakcyjność podatkowa, zniknie też zainteresowanie klientów biznesowych. A stąd już tylko krok do zmiany strategii rozwoju i inwestycji. Technologia, która jeszcze niedawno była traktowana jak przełom, dziś staje się problemem wizerunkowym.

Jednocześnie trzeba przyznać, że wiele firm zbyt długo zwlekało z rozwojem pełnych elektryków. Hybrydy z wtyczką miały być tylko etapem przejściowym, ale stały się wygodnym schronieniem – udając ekologię, dając czas, wygodę i brak zobowiązań. Dziś widać, że to schronienie nie było trwałe. I trudno się dziwić. Polityka klimatyczna nie może opierać się na złudzeniach. Albo gramy w otwarte karty i zmieniamy sposób poruszania się po miastach, albo tylko udajemy, że coś robimy.

Czy hybrydy plug-in mają jeszcze sens? Technicznie – tak. Jeśli ktoś ma możliwość ich ładowania i faktycznie porusza się głównie po mieście, to jest to wciąż jeden z najbardziej racjonalnych napędów. Ale jeśli hybryda z wtyczką pokonuje tysiące kilometrów bez dotykania kabla, to znaczy, że system nie działa. A skoro nie działa, to trzeba go naprawić – nawet kosztem bolesnych zmian dla rynku.

Być może przyszłość przyniesie nową generację PHEV-ów – z większymi bateriami, lepszym zarządzaniem energią i bardziej świadomymi użytkownikami. Ale to już nie będą te same auta, co dziś. To nie będą hybrydy dla dopłat, ale dla ludzi, którzy naprawdę chcą i mogą jeździć na prądzie. Reszta rynku pójdzie w stronę pełnych elektryków. Bo ostatecznie, nawet najbardziej sprytna konstrukcja z dwoma silnikami i gniazdkiem w zderzaku nie zastąpi czystej intencji. A tej dziś – Unia Europejska będzie wymagać bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.